Akryl na papierze, piórko, tusz. 100x70 cm.
Wisi nade mną zdumiewających rozmiarów kryształowy kandelabr w kształcie półokrągłej czaszy. Skąd oni taki wzięli? Wykonany ze smakiem. Szczerze podziwiam. Mieni się tysiącem blasków. Magiczna chmura. Kolorowe iskierki hojnie sypią tęczowe blaski. Zrozumiałam. Żarliwe przesłanie tego wielogłosowego chóru brzmi: NIE ZAPOMINAJCIE O MARZENIACH!
Kandelabry po to są.
Ale skąd biorą się marzenia?
Zacznijmy od tego, kim jestem naprawdę (nic się nie zmieni, dopóki najpierw nie stanie się takie, jakie jest).
Otóż odpowiedź na to pytanie daje tak zwane "tu i teraz".I co?
Nie ma zlituj się: oto usłyszałam siorbanie herbaty z łyżeczki. Tak, siorbię. To MOJE siorbanie, nikogo więcej tu nie ma... Dobrze, że nikt nie słyszy. Fe, jakie brzydkie słowo.
Z drugiej strony dobrze, że w ogóle to zauważyłam, nie jak cholerny perfekcjonista, który pędzony strachem stawia ponad "tu i teraz" wielki krok, stale zdobywa przyczółki, zajmuje rogatki, musi wygrać wojnę.
Więc wybieram dzikie, zmierzwione, nieokrzesane słowo. Celebruję siorbanie. Wkładam całą głowę pod wodę i bulgoczę, ile sił w płucach. Mogę stać naga w kaskadzie wodospadu. Mogę wejść w sam środek żywego kandelabru. Dać się wsiorbnąć.
Zanim włożę jedwabną sukienkę, zanim herbaciany wodospadzik bezszelestnie będzie się wlewał do porcelanowej filiżanki w urocze różyczki: DZIKOŚĆ!
Marzenia kryją się w rozwichrzonych grzywach dzikości.